Nie byle jaki rower. Żadne holenderskie cudo do teleportacji z planu na powiśle ani nic w ten deseń. Rower, który przetrwał wszystkie moje głupie pomysły (przynajmniej pewne jego części). Ci, którzy mnie znają powinni kojarzyć go jako kontrukcję podwieszoną pod sufitem pełniącą (przynajmniej od powrotu z Islandii) rolę wieszaka. (pierwsze zdjęcie jest Ani)
W ten piękny piątkowy wieczór wpadłem na szatański plan, żeby zamiast orbitowania złożyć go i znowu pojeździć.
Kosztowało mnie to nieco ponad godzinę, ale liczy się sukces, chociaż każdy etap zaczynał się od falstartu. Najpierw za długo szukałem kluczy, jak już je znalazłem, zapomniałem przykręcić mostka, co dało znać o sobie przy pierwszym skręcie i zaowocowało zaliczeniem słupka. Ostatecznie może być. Zajawka wróciła.
Tym razem nie zapomniałem niczego z labu.