Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się niepozornie. „Sprawdzę, czy mam tam urlop i dam znać…”. Tydzień później w zasadzie udało mi się wyprzeć ten pomysł z głowy, bo był tak abstrakcyjny. Jednak na 3 tygodnie przed wyjazdem trzeba było wrócić do tematu. W końcu miałem wtedy urlop i odpowiedziałem „OK, wchodzę w to”.
Na pewno nie miałem pojęcia z czym właściwie przyjdzie się mierzyć. Owszem zdarzało się pływać przy dużym wietrze, jednak zawsze na koniec dnia pojawiała się marina, kotwicowisko, coś w ten deseń. Tutaj ponad dwa tygodnie bez lądu. Ciekawa logistyka wyprawy – zapasy, wachty (dzień trwał odtąd 8 godzin), wszystko poniekąd nowe. Prawie jak obóz wędrowny, tylko nie da rady pójść do sklepu. A zatem trasa – Las Palmas – Rodney Bay (St. Lucia). Grand Solei 43 przystosowany do regat. Start – 24.11.19, planowany koniec – ok. 10.12. W linii prostej ponad 2700 mil. 600 litrów wody. Jedzenie poupychane wszędzie. Dwie wędki. Ale też: dwie zgrzewki coli, trochę papierosów. To się może udać.
Jeśli chodzi o rzeczy nowe od początku do końca to chyba największe wrażenie robią fale zakrywające horyzont. Człowiek czuje się wtedy niepewnie, bo jednak dostaje dobitny efekt skali i miejsce w świecie. Troche tak jak przed lodowcem. Nas nie będzie, fale pewnie jeszcze urosną. Zupełnie abstrakcyjne doświadczenie, tak jak i to, gdzie dopędziła nas chmura burzowa. Nagle zrobiło się płasko, błyskało niczym stroboskop, a sterowność spadła do zera. Nic tylko przeczekać.
Jeśli chodzi o rzeczy, które mogły pójść lepiej, to niewątpliwym problemem podczas regat jest brak żagli. Nam porwały się symetryczne zanim dopłynęliśmy do passatów, więc nieco skomplikowało to plan „do passatów a potem na wprost”. Zgięcie szyny od spinnaker bomu sprowadziło wszystko do planu „ok, to chyba tyle ze ścigania”. A jednak na wodzie dopłynęliśmy na trzecim miejscu. Po przemnożeniu przez współczynniki łodzi zrobiło się z tego miejsce siódme. Dopłynęliśmy z resztką wody, bez papierosów, bez kawy, bez słodyczy, do tego wycieńczeni, ale szczęśliwi jak nigdy.
Jeśli chodzi o rzeczy, które były świetne, to dopłynęliśmy w 17 dni, 4 godziny i chyba 5 minut. Totalny reset głowy i brak dostępu świata zewnętrznego pozwolił złapać odpowiednią perspektywę. Gwiazdy były absolutnym odkryciem, zarówno pod względem nawigacyjnym, jak i samych obserwacji. Komuś kiedyś przyszło do głowy, żeby widzieć w nich kształty. Wszystkie wschody i zachody słońca – niby podobne, a jednak każdy inny. Spływanie z fali, prawie jak surfing, tylko jakby deska większa.
Myślę, że kiedyś to powtórzę. Myślę, że nieprędko.
(zdjęcia tylko z telefonu, poza okładką)