Po pierwszym dniu nie byłem jakoś mega nastawiony, ale okazało się że można w tym samy czasie przejechać znacznie więcej. Tak więc już wieczorem byliśmy u Ellen.

I trzeba przyznać, że Gandawa jest najfajniejszym miastem w Belgii:

Nie dało się nie zauważyć podobieństw:

A na pewno najlepiej oświetlonym – nocą jest nie do przebicia:












(Poza tym, że znalazłem najlepsze piwo na świecie, niestety nie udało się go tu przywieść (a Ani owszem). Affligem i Karmeliet rządzą, nie ma piwa w Polsce.)

Potem pojawiła się Bxl czyli wpadamy w miasto, które nie jest aż tak urokliwe jak Gandawa, ale ma swoje plusy. Plusem nad plusy komnata ozdobiona łuskami owadów w pałacu królewskim. Plus festiwal:






Brugia(i zakamuflowany lokalny pub) i historia o śmierci i zmartwychwstaniu Rene Magritte’a, ale wszystko koniec końców wychodzi na plus:

Kaczki koło Ostendy zatraciły instynkt i od rana budziły ludzi głośno domagając się jedzenia:


W ogóle okolice Ostendy to dla mnie koszmar:

Towarzysz podróży roboczo nazywany słoikiem(na potrzeby chwili):

Kłomino(ale już wcześniej o tym pisałem):

Namiot rozkładany w 2 sekundy, składany w 2 godziny(z podziękowaniem dla Kasi M-P.). Progres, w kontekście islandzkiego 1,5 metra kwadratowego:

i można było skupić się na nowej zajawce (tutaj przydałyby się podziękowania dla Ani i Rudego):

i hermetyczna zajawka – podejście w Ostendzie:

Możemy przyjąć, że zdjęcia pół na pół z A.
Dobrze, że udało się zmartwychwstać pana Magritte’a, szkoda że film się prześwietlił. Intensywnie , tak że minęło jak minimum 3 tygodnie. Chill.