Trzeba było to zmienić. Wertowaliśmy mapy i przewodniki w poszukiwaniu ciekawego miejsca, a jak już prawie stanęło na Armenii, to kupiliśmy bilety do Albanii. Plan raczej prosty: pochodzić po górach, potem zobaczyć coś w drugim tygodniu, więc można powiedzieć, że mieliśmy napięty harmonogram, z którego sukcesywnie wyrzucaliśmy kolejne punkty bo raczej nie zdążymy. Z drugiej strony, już tam, dodawaliśmy punkty, bo szczęście nam sprzyjało. Ale po kolei:










2. Tam zamieszkaliśmy w hostelu Mi casa es tu casa, gdzie atmosfera była niesamowita. Wszystcy w drodze, wszyscy w inne miejsca, ale miało to swój niesamowity urok. Stamtąd pojechaliśmy nad jezioro Koman (podobno „must see” w Albanii) i gdyby streścić to w jednym zdaniu: sztuczne jezioro pełne śmieci. Tym niemniej były też piękne momenty – laguna z kopletnie czystą wodą, w której można się kąpać!





3. Poznani wczesniej ludzie (Aleksandra i Christian) podrzucili nas do Tirany, a tam udało się trafić na autobus do Berat (jesteśmy dwa dni do przodu względem planu, nawet pomimo zgubienia w górach). Tam dwie sprawy – fantastyczne miejsce, czyli Lorenc hostel plus miasto. Jest piękne, szczególnie stare dzielnice – muzułmańska i chrześcijańska (Gorica). Ciekawa rzecz: z zamku widać góry, na których kamieniami zrobiono napis – kiedyś był Enver (od Hodży), teraz jest Never.






4. Okazało się, że podróżowanie po Albanii jest prostsze niż przypuszczaliśmy, więc wzieliśmy popołudniowy bus do Sarandy (popularny kurort i centrum zła), tak że wylądowaliśmy tam około 21. Nie mogliśmy znaleść tam hostelu, ale z pomocą przyszedł nam Lorenc z Beratu i co następuje:
– dowiedział się, że tam nie ma już miejsc, bo były to okolice weekendu;
– zadzwonił do znajomej w Ksamil (mniejszy kurort, ale docelowo chcieliśmy tam dotrzeć, gdybyśmy mieli szczęście);
– znajoma (Rida) przyjechała po nas i zabrała nas do siebie – na obrzeżach Ksamil, ale niedaleko od plaż – miejsce nazywało się Rida Village i było highlightem całego czasu na południu;
Po raz kolejny mieliśmy szczęście i to podwójne – mąż Ridy przez 20 lat pracował jako kucharz na Mykonos i przez 3 dni jedliśmy najlepsze owoce morza od czasów Malty. Do tego piękny widok na Corfu i Butrint – duże ruiny, dużo historii.








5. Szczęście dopisało nam po raz trzeci, bo maż Ridy – Korab akurat jechał do Tirany i zaoferował się, że nas podwiezie. W związku z tym, zamiast całego dnia w autobusie, wycheliśmy o 5 rano, spedziliśmy godzinę w Gjirokastrze, i przed południem byliśmy już w Tiranie. Fakt jest faktem, że:
– Albańczycy mogą mieć swoje samochody, chyba od początku lat 90. i jeżdzą tak sobie w stylu indyjskim;
– Samochód Koraba miał niesprawny rozrusznik, więc parkował tylko do dołu, zaś tankował przy zapalonym silniku;
– Albania przypomina wielki plac budowy, szczególnie jeśli chodzi o drogi;





6. Sama Tirana – niby nic, ale z drugiej strony stolica. Widać dużo różnic pomiędzy innymi miastami, a stolicą. Bardzo depresyjne zoo i ogród botaniczny. Jako highlight zdecydowanie Piramida – coś co miało być mauzoleum Hodży, ale nie wyszło. Nam udało się wejść do środka. Poza tym wycieczka do Kruje i druga do jakini w Pellumbas, połączona z zejściem do rzeki i kąpielą tam. Najlepiej!
Tirana:



7. Potem już tylko powrót, czyli A boi się latać. Adria zepsuła nam plecaki, ale się poczuli bo bez oficjalnej reklamacji zobowiązali się pokryć koszty napraw. Podsumowując:
– 2 tygodnie na miescu;
– w zasadzie cały kraj obejrzany (poza jeziorem Ohrydzkim, bo A tam już była);
– najbardziej uczynni i pomocni ludzie ever!
– może nie być zasięgu, ale internet jest wszędzie;
– Przewodnik Pascala po Albanii nadaje się do wyrzucenia (poza tym, że jest napisany tak, że informacje powtarzają się w kółko) – zgadzają się pojedyńcze rzeczy, na pewno nie te istotne z punktu widzenia podróżowania po kraju.